piątek, 12 października 2012

'zwykły' Bóg

Oczywiście to wszystko nie mieściło się w głowie uczonym w Piśmie. Oczywiście Ten 'słaby' Bóg nie pasuje kompletnie dziś do dążeń człowieka by być 'fit & healthly'. I tak samo oczywiście tylko On może być panaceum na tą łudzącą 'wolę mocy', która oszukuje kolejne pokolenia swoich ślepych zwolenników. Kto pokocha Boga, który nie tylko panuje nad wszelką mocą, ale także nad wszelką słabością i poniżeniem? Który nie tylko jest bezgranicznie wszechwładny, ale i potrafi stać się bezgranicznie słaby nie tracąc nic ze swej godności? Dopiero taki Bóg jest naprawdę panujący nad wszystkim.
Mesjasz przyjęty przez ubogich objawił się światu zupełnie inaczej niż świat tego oczekiwał i zupełnie tym samym przekroczył jego oczekiwania. Zanim jednak Boska moc Jezusa rozświetliła rzeczywistość cudem zmartwychwstania przebywał On pośród swojego narodu głosząc Boże Królestwo nadzwyczajnymi znakami, ale i prozą swojego życia. Argument: Czy może być co dobrego z Nazaretu? Argument współczesnych Jezusowi – że był zbyt prosty, zbyt pospolity na Mesjasza – Syn cieśli – to przecież żadne na ówczesne czasy wyróżnienie – jest jednym z moich przyznam ulubionych w dyskusji. Jak można na niego odpowiedzieć?
Otóż – Bóg stworzył świat tak, a nie inaczej. Owszem – z pewną hierarchią, ale i z pewnym prostym, pospolitym wręcz pięknem, którego tak naprawdę każdy w głębi serca poszukuje. Jeśli zatem Ten Bóg postanowił wejść w świat – jak już mówiliśmy – postanowił zaryzykować – to zrobił to właśnie na tej samej prostej drodze, na której rodzi się i egzystuje każdy z nas. Dlaczego więc, prosty cieśla z Nazaretu tak bardzo dziwi nas i szokuje? Dlaczego był nie do pojęcia dla tych, którzy przecież na tamte czasy najbardziej byli Bogu wierni – był nie do pojęcia przez faryzeuszy?
Idąc tropem 'zwykłego' Boga, który nie chciał nam imponować w czymkolwiek, lecz swoim zejściem na ziemię pokazał, że zamierzona przez Niego pospolitość ludzkiego żywota może stać się rajem o ile będzie przeżywana w zjednoczeniu z Nim – tak jak On zjednoczył się z nami. Rozpatrzmy teraz naturę i cel cudów, które żyjąc na ziemi uczynił Mesjasz. Jezus czynił cuda we własnym imieniu. Nie miały one w sobie nic z magii. 'Normalność' cudów Jezusowych polegałą na przywróceniu Bożego porządku w świecie, utraconego przez grzech człowieka i pokusę szatana. Stąd Jezus wielokrotnie uświadamiał także uzdrowionym, że istotnitjsze jest uwolnienie duszy. I tak uzdrawianie paralityka rozpoczął od odpuszczenia mu grzechów. Fizyczne uzdrowienie przyszło niejako w drugim momencie, by dać odpowiedź tym, którzy posądzali Go o bluźnierstwo. Jezus udowodnił wtedy, że ma faktyczną władzę odpuszczania grzechów. Wymowa tego faktu była dla zgromadzonych wyraźnie zrozumiałą, dlatego wywołała takie oburzenie. Któż może odpuszcać grzechy oprócz samego Boga?

czwartek, 11 października 2012

tożsamość Jezusa - próba wniknięcia, na roboczo

fragment pracy na zaliczenie z chrystologii, dzielę się bo mi się podoba

Dziś bez odpowiedniej wiedzy i osadzenia w kontekście religijności hebrajskiej odczytujemy słowa apologii własnej Jezusa już przez kalkę czasu, który minął od Jego męki, śmierci i zmartwychwstania. Wiemy jakie zarzuty przeciwko Wcieleniu Boga formułowano na przestrzeni wieków i jaką drogą Kościół amortyzował także pojawiające się systematycznie herezje na temat natury i tożsamości Jezusa. Każda taka konfrontacja rozegrana przez Kościół zwycięsko owocowała przepracowaniem prawd wiary i ukonstytuowaniem ich w dogmat. Każdorazowo działo się to w odniesieniu do fundamentu wiary jakim jest Słowo Biblii – Słowo samego Boga. W tym kontekście słowa apologi własnej Jezusa są nam niezbędnie potrzebne i dziś, by przypadkiem nie zapędzić się w kozi róg mówienia o Nim, bez Niego – bez posłuchu dla tego, co chce powiedzieć nam główny zainteresowany.
Z drugiej jednak strony pogłębianie znajomości kontekstu, w którym zostały wypowiedziane słowa obrony może pomóc nam i dziś w twórczym zaadaptowaniu nauki Mistrza z Nazaretu i właściwym zaaplikowaniu ich także niewierzącym. Słowo Jezusa JA JESTEM wypowiedziane w noc pojmania powaliło na ziemię oprawców – siła zatem apologii Jezusa to nie zwyczajna siła argumentu.
Dlatego miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca (J 10, 17–18). Słowa te wypowiedziane przez Jezusa są wyrazem Jego panowania nad sytuacją także w momencie męki i śmierci. Tak jest gdy Jezus staje przed Piłatem: Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry (J 19:10). Skazujący Jezusa tylko pozornie są scenarzystami wydarzeń. Skąd takie przekonanie u skazańca? Dylemat można ten rozstrzygnąć dwojako, albo był szaleńcem, albo – jeśli mówił prawdę – panował nad rzeczywistością dużo głębiej niż się wtedy wszystkim wydawało, a więc był Bogiem. Uderza w tych sytuacjach głęboka wolność Jezusa jako osoby – pomimo świadomie przeżywanej trwogi konania już w Getsemani.
Temu, kto nie kwestionuje autentyczności zapisu czwartej ewangelii uderzająco musi przemawiać fakt niezłomności ducha Jezusowego w tak granicznym momencie. Także brak jakiejkolwiek agresji czy szarpaniny ze strony Nazarejczyka z punktu widzenia nauk psychologicznych świadczy o głębokiej determinacji i poczuciu celowości cierpienia, oznacza panowanie nad lękiem, ostatecznie przezwyciężenie go. Dlatego ten obraz uważam za dobry punkt wyjścia we współczesnej debacie nad tożsamością Jezusa.
Świat dziś kocha ludzi mocnych witalnie i intelektualnie. Także w poszukiwaniach duchowych i swoistej emigracji ku religijności Wschodu tak naprawdę poszukuje pewnego rodzaju mocy, lub przynajmniej poczucia, że nad rzeczywistością – niezależnie od rozpatrywanej płaszczyzny – można zapanować. Jednocześnie nieuchronnie ten sam świat kapituluje w obliczu śmierci, choroby, klęsk i wszelkiego rodzaju cierpienia, któremu nie da się zapobiec przez współczesne – nie tylko farmakologiczne - medykamenty. A zatem jeśli tylko ktoś zgodzi się na uznanie tej prawdy musi uznać, że nasz świat potrzebuje właśnie takiego kogoś jak Jezus – potrzebuje właśnie takiego Boga, który nie zmienia rzeczywistości magicznie i bezboleśnie. Który nie jest tak groteskowo silny jak pogańscy bogowie. Który nie bawi się wichurą i żywiołem, by coś komuś udowodnić. Lecz schodzi sam na dno kary i cierpienia, nie tylko po to, by przemienić je od wewnątrz. Także po to, by pokazać człowiekowi do czego jest zdolna prawdziwa miłość.
Oczywiście to wszystko nie mieściło się w głowie uczonym w Piśmie. Oczywiście Ten 'słaby' Bóg nie pasuje kompletnie dziś do dążeń człowieka by być 'fit & healthly'. I tak samo oczywiście tylko On może być panaceum na tą łudzącą 'wolę mocy', która oszukuje kolejne pokolenia swoich ślepych zwolenników.

środa, 10 października 2012

O Posadzym - na roboczo i raz jeszcze

Charyzmat Ojca Ignacego Posadzego – współzałożyciela Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej na tle czasów, w których powstawało Zgromadzenie.



W najnowszym okresie dziejów Polski nie ma chyba innego czasu tak bardzo twórczego jak Dwudziestolecie międzywojenne. Historia II Rzeczpospolitej to moment heroicznego wkładu milionów Polaków nie tylko w odbudowę związanej ponad stuletnią okupacją Ojczyzny, ale także czas niezwykle obfitujący w nowe przedsięwzięcia. Biorąwszy pod uwagę fakt, że organizm państwowy zrekonstruowany, czy też powstały na nowo w błyskawicznym tempie - zmartwychwstał niczym Feniks z popiołów można zaryzykować stwierdzenie, że zjawisko to nie ma precedensu także w skali światowej.
Obecnie zauważyć można nowe i odświeżone zainteresowanie trwającą zaledwie dwadzieścia lat epoką, która swym zaistnieniem – być może – stworzyła kręgosłup, pozwalający przetrwać Polsce całą XX-wieczną zawieruchę. Pod względem swego dynamizmu jest to w mojej opinii jedna z ciekawszych chwil naszej historii. Ów dynamizm nie byłby jednak z całą pewnością możliwy gdyby nie 123 letni trwały i nieugięty wysiłek zachowania nie tyle struktur władzy ile kultury i mentalności polskiej. W tyglu zaborczych doświadczeń wykuty został kruszec niezłomnej woli – tylko tak zahartowane społeczeństwo, czy Naród, mógł stawić czoła temu zadaniu.
Krystalizujący się po roku 1920 porządek instytucji państwowych wymagał także zmierzenia się z kwestią wiary i religijności na terenach Rzeczpospolitej – od wieków słynącej z wolności religijnej. Nowym kontekstem zdawało się jednak zdecydowane wysunięcie na prowadzenie katolicyzmu, który w czasie zaborów stopniowo zaczął być utożsamiany z ostoją polskości. Rozmowy nad konkordatem przerwano wprawdzie w roku 1923 na skutek nieporozumień wokół zwrotu dóbr zagrabionych Kościołowi przez zaborców. Ostatecznie jednak strona rządowa podpisała w Watykanie w roku 1925 korzystny dla strony kościelnej konkordat.
Międzywojnie to dla Kościoła także czas wybitnych postaci takich jak: kard. Dalbor, kard. Sapiecha, kard. August Hlond, o. Maksymilian Maria Kolbe ze swoim Niepokalanowem i wielu, wielu innych. Należy także pamiętać, że pokolenie wychowane między dwiema światowymi wojnami to późniejsi świadkowie wartości i częstokroć męczennicy za wiarę i wolność. To przecież wtedy kształtowały się sumienia 108 polskich męczenników.
Cały ten okres – niezwykle płodny w wielu dziedzinach – wyrzeźbił zręby pokolenia, które stawiło czoła dwóm wielkim totalitaryzmom i przyczyniło się – choć może już pośrednio – do moralnego zwycięstwa nad komunizmem. Także dziś – szukając kształtu dla III, czy IV już Rzeczpospolitej środowiska prawicowe często odnoszą się do dziedzictwa międzywojennego. Ten właśnie kapitał stworzył podatny grunt dla nowych i dawnych organizacji o charakterze religijnym czy narodowościowym – te właśnie dwa nurty stapiają się przedziwnie w postaci i charyzmacie Ojca Ignacego Posadzego.
Etos bowiem tego czasu – mam wrażenie – silnie wyciśnięty został w charyzmacie zarówno Towarzystwa Chrystusowego jak i Sióstr Misjonarek dla Polonii. Założycielem obydwu Zgromadzeń był właśnie o. Ignacy Posadzy. Kapłan urodzony na przełomie XIX i XX stulecia w Szadłowicach, na ziemi kujawskiej, na terenie zaboru pruskiego.
Kim był – jak go określił Ojciec Święty Jan Paweł II – człowiek ukształtowany przez łaskę? Troskliwy Ojciec zakonnych wspólnot, które założył, wciąż tak mało znany szerszym kręgom wiernych. Czy był autentycznym prorokiem? Czy ma nadal coś do powiedzenia Polskiemu Kościołowi?
Urodzony w głęboko religijnej rodzinie Jakuba i Katarzyny Posadzych otrzymał nie tylko wychowanie w duchu religijnym, ale i patriotycznym. Jego losy od dzieciństwa były splecione z losem Ojczyzny – już jako dziecko brał udział w czynnym oporze uczniów przeciw germanizacji. Jako studiujący kleryk spotyka się z trudnym losem Polaków wyjeżdżających na "saksy". Wrażliwy młodzieniec postanawia wówczas, że czas wolny już jako kapłan będzie poświęcał na pracę duszpasterską na rzecz Rodaków na emigracji.
Opatrznościowy charyzmat ks. Posadzego zbiegł się z myślą ks. Prymasa kard. Augusta Hlonda, który od dłuższego czasu nosił się z zamiarem organizacji duszpasterstwa polonijnego przy udziale nowego zgromadzenia zakonnego, które dla swoich członków miało być oparciem duchowym i zapleczem materialnym misji.
Taka też była intuicja Kościoła w obecnym czasie – do opieki nad migrantami zachęcali już papieże Leon XIII i Pius X. Prawną podstawę duszpasterstwo emigracyjne otrzymało w odnowionym Kodeksie Prawa Kanonicznego, w którym swoistą nowością była możliwość tworzenia parafii personalnych dla grup narodowościowych. Szczególnie tę sprawę podjął Kościół w Polsce już w 1928 roku tworząc prekursorską Komisję do spraw duszpasterstwa emigracyjnego, której pierwszym przewodniczącym został właśnie Prymas August kard. Hlond – w 1931 roku otrzymuje on od Stolicy Apostolskiej tytuł Protektora Wychodźstwa Polskiego. Równolegle prowadząc zabiegi w Stolicy Apostolskiej Prymas dwukrotnie posyła Ojca Ignacego w podróż, która ma służyć zbadaniu rzeczywistych potrzeb Polonii, a jednocześnie być choć znikomą pomocą w morzu potrzeb.
W latach 1929 i 1931 ks. Ignacy Posadzy odwiedza zatem Brazylię, Argentynę i Urugwaj. Obdarzony także talentem literackim i redaktorskim Posadzy nadsyła publikowaną w "Przewodniku Katolickim" korespondencję – barwnie opisując spotkania i problemy Polonii.
W sierpniu 1931 roku o. Ignacy składa Prymasowi wizytę w Domu Prymasowskim w Poznaniu i relacjonuje przebieg wizyty w Ameryce Południowej. Po drugiej podróży otrzymuje od Ks. Kardynała propozycję założenia specjalnego zgromadzenia dla emigrantów. Wypowiada wówczas Ojciec – otrzymując trzy dni do namysłu i nie bez zmagania - swoją aprobatę. Już za rok na jego barkach spocznie obowiązek organizacji nowego dzieła. Przez ów rok ks. Ignacy Posadzy zbiera nie tylko siły duchowe, ale i cenne informacje, i środki mające zapewnić materialny start Towarzystwa – które w planach Prymasa nosiło jeszcze nazwę Kanonicy Regularni Grobu Pańskiego. Krąży opowiadanie, że na zmianę tej decyzji miał wpłynąć Ignacy Paderewski, który zażartował, że teraz gdy Polska zmartwychwstaje niepodobna zakładać zgromadzenia o takiej nazwie. Ostatecznie po małych jeszcze perturbacjach w roku 1933 nazwę Zgromadzenia zamieniono najpierw na Towarzystwo Chrystusa Uchodźcy, by poprzestać na Towarzystwie Chrystusowym dla Wychodźców.
Jak pisze ks. Wojciech Necel – kapłan Towarzystwa Chrystusowego – Początki odczytywania założycielskiego daru tak jak u kard. Hlonda tak i u ks. Posadzego łączyły się niewątpliwie z doświadczeniem obcości. Dla obu troska o dobro duchowe polskich emigrantów wyrastała z ich wielowarstwowego doświadczenia bycia obcym.
Jedno jest pewne: o. Ignacy nie „uszył” charyzmatu służby wśród Polonii na własne potrzeby, a Boży plan działania w wielu punktach go przerastał. Jednak mawiał, że triumfem Chrystusa jest dźwigać słabych. I właśnie tymi słowami Sługa Boży wpisał się w epokowe dziedzictwo świętych swojego czasu. Czy nie jest to echo małej drogi św. Teresy od Dzieciątka Jezus, z którą Ojciec (rodząc się w 1898 roku) dosłownie minął się na ziemi? Czy te słowa w wyjątkowy sposób nie rezonują z prawdą o niezgłębionym Bożym Miłosierdziu, którą to ogłosiła światu św. siostra Faustyna? W swoim właściwym i pełnym kształcie Miłosierdzie objawia się jako dowartościowywanie, podnoszenie w górę, wydobywanie dobra spod wszelkich nawarstwień zła, które jest w świecie i w człowieku – powiedział Jan Paweł II podczas ostatniej pielgrzymki do Polski w 2002 roku, sam uczynił on naukę o Bożym Miłosierdziu koroną swojego pontyfikatu. Wszyscy oni zdają się, więc mówić jednym głosem. W charyzmacie Posadzego jest jednak pewien rys specyficzny, którym do dziś naznaczone są życie i służba chrystusowców i "szarych szeregów" sióstr misjonarek… Wszak niedola człowieka zawsze porusza Boga do głębi, zawsze woła o Jego bliskość. W duchowej trosce o. Ignacego o Polskich emigrantów jest coś z tego samego wzruszenia, które znamy z kart Ewangelii, kiedy Miłosierny Samarytanin spieszy na pomoc nieszczęśnikowi.
Posadzy jakby spojrzał głębiej na nędzę Polaków opuszczających kraj, zajrzał w samo sedno, przecież: "Kto zmienia Ojczyznę zmienia nad sobą niebo, ale nie zmienia w sobie serca". Historia jego życia dowodzi, że Wszechmocny czyni wielkie rzeczy za pomocą skromnych środków, hojnie obdarowując tych, którzy Jemu zawierzyli. Żył jako człowiek, osadzony w konkretnej rzeczywistości, rozpięty między własną słabością, (o której niejednokrotnie wspominał) a męstwem, przedziwną odwagą… Człowiek niesiony przez kontynenty, oceany, by dotrzeć wszędzie tam, gdzie biją polskie serca. Wreszcie człowiek obdarzony niebywałą pokorą i poczuciem misji, którą zawsze spełniał w głębokim posłuszeństwie i miłości do całego Kościoła. Oby tylko Chrystus był głoszony!
Odczytał on bezbłędnie swoją życiowa misję zapisał się w dziejach także jako człowiek o głębokiej wrażliwości patriotycznej. Kraj i naród posiadający bardzo silnie ukształtowaną tożsamość religijną nie mógł nie otoczyć opieką tych, którzy z niego – z różnych powodów – wyjeżdżają. O misjonarzy polskich woła i błaga osiem milionów Polaków na obczyźnie. Czy mogłaby Ojczyzna odmówić opieki duchowej swym najnieszczęśliwszym dzieciom? – pisał Ojciec.
U skromnych początków Towarzystwa Chrystusowego (w 1932 r.) staje, więc o. Ignacy Posadzy jako pierwszy przełożony generalny i zarazem nowicjusz Zgromadzenia. Towarzystwo otrzymuje na swój Dom Macierzysty pałac hr. Anieli Potulickiej w Potulicach. Dobrodziejka będąca już w sędziwym wieku pragnie przekazać majątek rodzinny na cel, który służyłby Bogu i Ojczyźnie. Przekazując swoje majętności decyzję w sprawie użytkowania swoich dóbr przekazała Prymasowi. Towarzystwo stopniowo gromadzi maturzystów, oraz kandydatów na braci – jako powołani głosem Ducha Świętego są oni potwierdzeniem charyzmatu założycielskiego. 16 października 1933 roku – w rok po zainicjowaniu pierwszego kanonicznego nowicjatu Zgromadzenia o. Ignacy wraz z grupą współbraci składa na ręce Prymasa swoją profesję zakonną.
Pierwszy okres wzrostu Towarzystwa trwający do wybuchu II wojny światowej odznacza się dynamicznym rozwojem, choć nie pozbawionym trudów – zwłaszcza finansowych. Sytuacja nie była łatwa jednak Zgromadzeniu udało się uzyskać samowystarczalność dzięki warsztatom rzemieślniczym i utworzonemu wydawnictwu. Kamieniem milowym na tym etapie jest rok 1936 kiedy to rozpoczęto budowę domu głównego Towarzystwa w Poznaniu na Ostrowiu Tumskim. W przyszłości – i tak jest po dziś dzień – miał się on stać budynkiem Seminarium Zagranicznego. Przenikliwość ducha o. Ignacego kazała mu wznosić nie tylko mury. Sukcesywnie wznoszony był duchowy gmach oparty na skalistych fundamentach, na życiu duchowym strzeżonym przez bezwarunkową karność wewnętrzną, żołnierską dyscyplinę w służbie Chrystusowemu Królestwu i bezgraniczne oddanie się sprawie duszpasterstwa polonijnego.
Młode Towarzystwo – jako dzieło Boże – w niezwykły sposób oparło się zawierusze wojennej. Sam O. Ignacy cudem uszedł z życiem z rąk gestapo. Do 1944 istniał jeszcze klerykat, jednak w tym roku wstrzymano nabór do nowicjatu. Zachowało się jednak wiele świadectw o niezłomności potulickiego ducha i wychowanków Posadzego. O bohaterskich braciach zakonnych, którzy żyjący z konieczności w rozproszeniu za drobne oszczędności gromadzone mimo biedy i braku środków do życia nadsyłali do siedziby Towarzystwa paczki. Kilku chrystusowców dobrowolnie wyjechało też wraz z Polakami wywożonymi na roboty przymusowe do Rzeszy. Najbardziej heroiczną ofiarę złożył ks. Paweł Kontny, który oddał życie w obronie kobiet napastowanych przez żołnierzy radzieckich.
Krótko po wojnie ocaleli powracają do Poznania i rozpoczynają żmudną odbudowę domu seminaryjnego. Jest to czas intensywnego formowania ducha chrystusowców. O. Ignacego Posadzego można określić przełożonym wymagającym, który w pierwszej kolejności wymagał zawsze od siebie. Dla młodych kapłanów był nie tylko mentorem, ale i wzorcem osobowości. Cechowała go przy tym wielka pogoda ducha i wewnętrzny pokój. Troskę o Towarzystwo rozumiał przede wszystkim w wymiarze duchowym – odczytać ją można chociażby dzięki lekturze „Listów okrężnych” rozsyłanych do wszystkich członków Towarzystwa po roku 1945.
Wielką bolączką o Ignacego w okresie powojennym była niemożliwość wysyłania duszpasterzy do pracy wśród Polonii – a był to przecież zasadniczy cel istnienia Towarzystwa. Powody były oczywiste – nowy układ sił w Polsce był nieprzychylny Kościołowi. I tym razem okazało się, że Opatrzność z najgorszej sytuacji może wyprowadzić dobro. Chrystusowcy jako pierwsi podejmują pracę na parafiach położonych na terenach – mylnie zresztą - nazywanych ziemiami odzyskanymi. To chrystusowiec odprawia pierwszą Eucharystię w powojennym Szczecinie. Szybko powstaje też gęsta siatka parafii obsługiwanych przez członków Towarzystwa i jest to w jakimś sensie także praca wśród migrantów i przesiedlonych w ramach Akcji „Wisła” mieszkańców byłych terytoriów wschodnich Rzeczpospolitej.
Oddany współpracownik o. Ignacego Posadzego – ks. Florian Berlik napisał tak: Nie byłoby tego dynamicznego rozwoju, gdyby ks. kard. Założyciel nie miał przy sobie tak bez reszty oddanego współpracownika, jakim był o. Ignacy Posadzy. (…)
Z pewnością lata trzydzieste, po tąpnięciu jakim był kryzys światowy roku 1929 nie były najlepszym momentem do zakładania czegokolwiek. Wybór diecezji, w której powstała struktura Towarzystwa paradoksalnie był jednak Opatrznościowy. Na terenach byłego zaboru pruskiego mimo najsilniejszej walki z Kościołem ze strony Bismarcka po roku 1918 znajdowała się największa ilość polskiego duchowieństwa (biorąc pod uwagę sytuację w innych zaborach), diecezja prymasowska była więc ziemią najpłodniejszą powołaniowo.
II wojna światowa, mimo oczywistych zniszczeń i strat w liczebności chrystusowców, zahartowała pierwsze ich pokolenie i przypieczętowana została nawet ofiara męczeństwa, które w tajemniczy sposób zawsze przynosi dla Kościoła owoce.
Okres powojenny naznaczony niepewnością o dalszą przyszłość dzieła i niemożliwością posyłania duszpasterzy za granicę wpłynął na odczytanie przez pierwszych przełożonych potrzeby zaangażowania w rekonstrukcję parafii na ziemiach zachodnich. Co z kolei też nie pozostało dla Towarzystwa bezowocne. Stało się cennym laboratorium, w którym z powodzeniem pierwsze pokolenia chrystusowców zdobywały szlify w służbie Bożej.
Historia powstania Sióstr Misjonarek – bratniego Zgromadzenia chrystusowców to temat na osobną analizę. Już sam fakt czasów powstawania mówi jednak wiele. Koniec lat pięćdziesiątych w PRL. Chyba nikt poza Ojcem i pierwszymi siostrami nie wierzył w powodzenie tego dzieła. Nadane Siostrom Misjonarkom Konstytucje były wzorowane na tych, które u początku gromadzenia stworzył zakonodawca kard. August Hlond. Wyrosła na tym samym duchowym pniu rodzina jeszcze za życia Założyciela musiała sprostać niejednym przeciwnościom.
Najcenniejszą jednak lekcją jakiej udziela nam Ojciec Ignacy swoją postawą i dynamiczną współpracą z łaską jest nauka o tym, że nie ma takich czasów, w których nie można by wypełnić woli Bożej. Historia początków Towarzystwa Chrystusowego i zakonnego charyzmatu Współzałożyciela – taki tytuł nadała mu obradująca Kapituła Zgromadzenia – jest niewątpliwie znakiem Opatrzności Bożej działającej w dziejach naszego narodu.

sobota, 5 maja 2012

Wyrok na Galileusza – czy słuszny?






Część I. Konteksty.

            Trudno wyrokować w sprawie, w której wyrok już zapadł. Okazuje się jednak, że – w zależności od płaszczyzny, na której go rozpatrujemy – możemy spróbować poddać go „kasacji”.

            Symboliczna, bo wcale nie najbardziej drastyczna w swym przebiegu sprawa Galileusza staje się punktem wyjścia w rozmowie na temat relacji wiary i nauki w ogóle.

            Nie tylko świat, ale i filozofia do czasów nowożytnych stanowiły swego rodzaju universum unum – monolit, w którym trudno z chirurgiczną precyzją rozdzielić sprawy wiary i dnia powszedniego, sprawy polityki i nauki. Pokutuje przy tym często obraz średniowiecza jako okresu, w którym życie naukowe było – przynajmniej – stłamszone przez religię. Tymczasem wiemy, że życie akademickie i naukowe – także w dzisiejszym rozumieniu rozpoczęło się właśnie z inicjatywy ludzi Kościoła. Jeśli średniowieczny Kościół miał zamiar zahamować rozwój nauki, to z pewnością popełnił kolosalny błąd, tolerując instytucję uniwersytetu.[1]

                    Z chwilą wyłonienia się nowożytnych nauk metodologicznych w tym jednolitym dotąd świecie pojawia się szczelina, która z upływem wieków zaczęła się rozszerzać powiększając dystans między światem wiary i światem nauki.

            Wydaje się, że filozofia wczesnonowożytna zaczęła jakby podkopywać scholastyczne podstawy, a kartezjański sceptycyzm odseparował Boga Objawienia od Boga filozofii i tym samym stworzył filozoficzne podwaliny autonomii nauki. Okazuje się jednak, że było inaczej. Mechanicystyczna filozofia XVII w. wcale nie eliminowała potrzeby wyjaśnień teologicznych. Bóg stworzył materię i wprawił ją w ruch.[2] – tak wówczas postrzegano.

            By to lepiej zrozumieć należy przyjrzeć się ówczesnemu znaczeniu słowa „nauka”. To, co dla nas dzisiaj jest zrozumiałe pod tym pojęciem dawniej definiowane było raczej jako „filozofia naturalna”. Z tym, że jako dyscyplina zajmująca się bytami materialnymi nie pomijała bynajmniej kwestii stworzenia świata przez Boga, odnajdywała na przykład dowody na Boży plan we wszechświecie. Filozofia naturalna uwarunkowana była założeniami teologicznymi, a jej wnioski dotyczyły ważnych kwestii teologicznych.[3]

Wypowiedzi, które dziś sklasyfikowalibyśmy jako wyłącznie naukowe, nieuchronnie pociągały za sobą konsekwencje w filozoficznym pojmowaniu świata.      

Trzeba jednak zaznaczyć kontekst reformacji, jako ruchu, który choć nie mając antyreligijnych aspiracji pierwszy na taką skalę podważył autorytet Kościoła w sprawach wiary. I działo się to niespełna stu letnim wyprzedzeniem, jeśli idzie o pierwsze badania Galileusza, więc stanowiło – patrząc z szerszej perspektywy swoiste novum mające wpływ na mentalność. Nie mniej jednak cały czas był to świat, który usilnie pytał o Obecność Bożą i o miejsce wiary w życiu człowieka. Nowe pojmowanie praw natury, oraz omawianie zakresu i granic ludzkiego poznania – wszystko to nosiło cechy religijnego zaangażowania i było uwarunkowane założeniami teologicznymi.[4] W takim świecie wyrastał Galileo Galilei.





[1]    M. H. Shank, O tym, że Kościół Chrześcijański w średniowieczu hamował rozwój nauki, w: Wyrok...,
           s. 40.
[2]    M. J. Osler, O tym,że rewolucja naukowa wyzwoliła naukę spod wpływu religii, w: Wyrok na Galileusza, Warszawa 2010, s. 136.
[3]    Tamże, s. 133.
[4]    Tamże, s. 134.